- Mógłbyś zginąć, jak ona. Prawdopodobnie tak właśnie by się stało. - Jacobs spojrzał mu prosto w oczy. - Ten człowiek, kimkolwiek jest, to groźny morderca. Nie przestraszyłby się piętnastoletniego chłopca. Zabija z rozmysłem, jest przebiegły. Nie zostawił po sobie żadnych śladów. Nikt go nie widział, nikt nie potrafi podać jego rysopisu. Przypuszczamy, że wcześniej już zabijał. Gdybyś był w domu, najprawdopodobniej zginąłbyś razem z matką. Takie są fakty, Victorze. - Mogłem... - Mogłeś być jeszcze jedną ofiarą. Kropka. - Przynajmniej byłbym na miejscu, próbowałbym jej pomóc. Przynajmniej wiedziałaby, że ja... - zamilkł zawstydzony i odwrócił wzrok. - Ona wiedziała, że ją kochasz. Na pewno nie chciała, żebyś i ty zginął. - Policjant poklepał Santosa po zaciśniętej w pięść dłoni. - Chodźmy porozmawiać z Pattersonem. Może ma coś nowego. - Wątpię. Ciągle powtarza to samo. Tego dnia nie było inaczej. Ta sama gadanina. Frazesy. Santos słuchał i narastała w nim coraz większa wściekłość. Miał ochotę przylać głupcowi. Ulżyłoby mu, chociaż Patterson skułby go pewnie, zanim Santos zadałby pierwszy cios. A jednak wiele by dał, żeby bodaj na moment zmazać z twarzy detektywa tę arogancką, pewną siebie minę. - Rozumiem, chłopcze, że matka była dla ciebie kimś bardzo ważnym - mówił Patterson. - Ale mam ważniejsze sprawy. Jeśli tylko znajdziemy coś nowego, wznowimy dochodzenie. Santos zerwał się tak gwałtownie, że krzesło poleciało z hukiem na podłogę. - Ty sukinsynu, nawet nie próbujesz! Nic nie znajdziesz, chyba że morderca pofatyguje się do ciebie i sam przyzna do winy! Detektyw zaplótł ręce na piersi, uniósł brew. - I to się zdarza. Jacobs położył dłoń na ramieniu Santosa, jakby doskonale wyczuwał, że chłopak za chwilę gotów rzucić się z pięściami na Pattersona. - Naprawdę próbujemy, Victorze, możesz mi wierzyć. Na razie jednak nie mamy żadnego punktu zaczepienia. Tłumaczyłem ci, że facet jest sprytny i przebiegły. - Pozwolicie mu chodzić na wolności, tak? Nie obchodzi was to? Nie ma żadnego znaczenia? - Owszem, ma, ale nic nie jesteśmy w stanie zrobić. Możemy tylko czekać. Santos pokręcił głową. - Czekać? Co chcecie... http://www.agamaprzychodnia.pl - Nie rozumiem. - Jak już pan wyda Rose za mąż, będę musiała poszukać pracy u któregoś z pańskich znajomych obecnych na sali balowej. Mam nadzieję, że mimo plotek okazałam się kompetentną guwernantką. Nie pozwolę, żeby pan zniweczył moje szanse. - Odwróciła się, szeleszcząc jedwabiem. - Przyjemnego wieczoru, milordzie. Luciena nagle opuścił gniew. - Co to znaczy „przyjemnego wieczoru”? - zapytał, idąc za nią. - To grzecznościowe wyrażenie, milordzie, oznaczające pożegnanie. Na pewno pan je zna... Przystanęła w pół kroku, gdy na jej ramieniu zacisnęła się silna dłoń. W tym samym momencie ujrzała znajomą postać. - Kuzynka Alexandra. Tylko nie teraz, pomyślała z rozpaczą, kiedy Virgil Retting złożył jej niski ukłon.
- Próbuje pan odwrócić moją uwagę, żebym nie pamiętała, że wychodziłam, kiedy zjawił się Virgil. Spojrzał na nią z powagą. - Nie chciałem pani zranić. - Proszę się nie wysilać. - Dobry Boże, jeszcze nigdy nie tańczyła z tak doskonałym tancerzem. Sprawdź - Bez zwykłego towarzystwa? - Bez Liz, ma się rozumieć. - Hope spojrzała uważnie na córkę. - A jest ktoś inny? - Nie - zapewniła Gloria pospiesznie. - Tylko nigdy w ten sposób nie myślałam o Liz. „Zwykłe towarzystwo”... To brzmi jakoś dziwnie. Hope sięgnęła ponownie po szczotkę. - Jeśli się dowiem, że mnie okłamujesz, ukarzę cię. A jeśli zgrzeszyłaś przeciwko Bogu... to tego pożałujesz. Gloria pokręciła głową. - Nie zrobiłam nic złego, mamo. Ja naprawdę... - Poślę cię w takie miejsce - ciągnęła Hope, napawając się przerażeniem córki - gdzie nie będziesz wystawiona na pokusy. Gdzie wiedzą, jak postępować z krnąbrnymi pannicami. Gloria cofnęła się o krok, blada jak płótno. - Wyślesz mnie... z Nowego Orleanu? - W ostateczności, ma się rozumieć. Wiem, jak bardzo tęskniłabyś za domem i za swoimi przyjaciółkami, ale jeśli będę musiała, zrobię to. Zrozumiałaś? - zapytała Hope z uśmiechem. Gloria przytaknęła bez słowa.