– Ależ oczywiście. – Po chwili mruknął: – W końcu to pani aresztowała dzieciaka. Rainie zesztywniała. Miała za sobą ciężki dzień; nie musiała tego znosić. Gniew, który w niej wzbierał, był niebezpieczny. I przesadny. Tak naprawdę wściekła się nie dlatego, że Abe Sanders był beznadziejnym bubkiem, ale dlatego, że aresztowała dziecko, które znała i, do diabła, lubiła. Ty głupi, mały egoisto, jak mogłeś być tak okrutny?! Sanders wciąż na nią patrzył, sprawdzając, czy Rainie złapie przynętę. Gdyby straciła panowanie nad sobą, poczułby się lepiej. Ale Rainie nie zamierzała dawać mu tej satysfakcji. – Przełóżmy tę rozmowę do jutra. – Dobrze. – Z samego rana. – Oczywiście. – Siódma trzydzieści? – Siódma. – Doskonale. Wrócili do ekipy, która wciąż przeszukiwała teren szkoły. Budynek był teraz zalany światłem, ogrodzony żółtą policyjną taśmą i zaśmiecony plastikowymi odpadkami z polaroidów. Korytarz został podzielony na sektory. Najbardziej interesujące rejony badali eksperci w białych kosmicznych skafandrach, uzbrojeni w specjalne odkurzacze wsysające każdy najdrobniejszy pyłek. Inni zeskrobywali zakrzepłą krew do maleńkich fiolek lub http://www.agrolinia.org.pl - To moja córka, Rainie. Już tylko tyle mogę dla niej zrobić. A teraz chodź. Ja stawiam. - Co? 20 - Kolację. Tu jest za gorąco. Poza tym musisz się jakoś ubrać. - Bądź pewien, że pójdę w koszulce na ramiączkach. A ponieważ stawiasz, idziemy do Oba. 2 Dzielnica Pearl, Portland Wystarczył jeden wieczór spędzony razem w mieście, żeby wrócili do swoich dawnych ról. Quincy zjawił się w mieście i zaprosił ją na kolację. Świetne jedzenie: przekąski z krewetek, tuńczyka i enchilada z masłem orzechowym. Quincy wypił dwa kieliszki słynnego koktajlu daiquiri podawanego
niespodziewany cios. Wrzaski reporterów na widok policjantów wyprowadzających zamaskowaną osobę. Krzyki sanitariuszy. Płacz dzieci w ramionach rodziców. Rozpaczliwy lament jakiejś klęczącej na ziemi kobiety. Rainie i Luke całą uwagę skoncentrowali na drodze do wozu patrolowego. Inni funkcjonariusze już biegli im na pomoc. – Ruszać się! – ktoś krzyczał. Sprawdź na teren. Jeszcze raz podała nazwisko i pomachała licencją, a on jeszcze raz powtórzył swoje. - Niech pan posłucha. Jestem współpracownicą agenta specjalnego Pier¬ ce'a Quincy'ego - spróbowała. Próba ta nie zrobiła wrażenia na srogim strażniku. - Nie chcę mieć stałego wstępu - spróbowała jeszcze raz. - Czy tu nie wydaje się jednorazowych przepustek? Dowiedziała się, że dostałaby przepustkę gościa, gdyby wcześniej podano mu jej nazwisko. Oczywiście, wraz ze stosownym zezwoleniem. 94 - Więc co, do cholery, mam teraz zrobić? Zaraz, zaraz...! - uniosła ręką widząc stanowczy wyraz twarzy wartownika. - Wiem, nie mogę wjechać na teren.