się to zjedzeniem. Ktoś bierze ślub, a już piecze się ulubione ciasto panny młodej i do formy

Quincy odetchnął głęboko i sięgnął po telefon akurat w chwili, kiedy ten zadzwonił. Powoli podniósł słuchawkę, zastanawiając się nad tym, kto to może być, ale od razu usłyszał szyderczy głos rozmówcy. - Zabiłam agenta specjalnego Montgomery'ego - rzuciła Glenda Rod¬ man. - Glenda? Och, dzięki Bogu! - Pokrył czymś słuchawkę. Chyba ostatnim razem, kiedy tu był. Myślał, że to mnie załatwi. Głupi sukinsyn. Powinien był uważniej przeczytać moje dane osobowe. Mój ojciec był gliną i wierzył, że trzeba umieć strzelać z obu rąk. W czasie walki nigdy nie wiadomo, która ręka będzie wolna. - Nic ci nie jest? - Umiejętności strzeleckie Alberta dorównywały pozostałym jego umiejętnościom - rzuciła oschle. - Moją prawą dłonią powinien natychmiast zająć się lekarz. Poza tym wszystko gra. - A agent specjalny Montgomery? - Strzelałam, żeby zabić. - Glenda... - Obezwładniłam go strzałami w kolano i w prawą dłoń. Wiem, że domagasz się wyjaśnień. Ale on mówi, że będzie gadał tylko z tobą. Twierdzi, że wie, gdzie jest twój ojciec. Musisz natychmiast wrócić. Przynajmniej zanim http://www.beton-architektoniczny.info.pl szansa, że zbrodniarz nie odmówi sobie przyjemności udziału w pogrzebie. Złapała się na tym, że wraca myślami do ubiegłej nocy. Nagłe przebudzenie. Wysoki, groźny cień na werandzie... Ostatnio zawodziły ją nerwy. Przez tłum przeszedł szum. Rainie otrząsnęła się z zadumy i skupiła uwagę na zielonym cmentarzu. Właśnie nadjechała kolumna samochodów. Dziewczynki i ich rodziny. Pierwszy wysiadł George Walker. Był postawnym mężczyzną o zaczerwienionej, szerokiej twarzy i nabiegłych krwią oczach. Obszedł samochód, żeby otworzyć drzwiczki żonie. Jean Walker, drobna w przeciwieństwie do męża, bezwładnie wspierała się na jego silnym ramieniu, gdy prowadził ją przez trawnik. Poczekali razem na Bensenów, którym wyjście z wozu zajęło dużo więcej czasu. Rainie nie znała Josepha i Virginii, rodziców Alice. Słyszała tylko o ich synu, Fredericku, którego Frank i Doug entuzjastycznie zachwalali jako najlepszego od lat koszykarza w Bakersville High. Większość mieszkańców miasta z zapartym tchem śledziła jego osiągnięcia sportowe.

Ostatecznie jednak szakale i tak go rozszarpały. - Myślisz, że mają jakiś związek? - spytała po chwili. - Co? - Telefony i wypadek Mandy. Ciekawe, że wcześniej nie wynająłeś kogoś do zbadania jej śmierci, zanim zacząłeś odbierać telefony z pogróżkami. - Nie wiem, Rainie. Może to po prostu okazja. Wielu ludzi nie ma nic Sprawdź chez wspomniał o Mandy... To mi wygląda na wskazówkę. - No... Nie wiem - odparł Quincy zmęczonym głosem. - Myślę, że taki związek musi istnieć. Po chwili myślę, że ogarnia mnie paranoja. Potem myślę, że po prostu jestem wytrwały. Ale nie... Nie wiem, nie jestem teraz sobą. Rainie zamilkła. Chyba powinna powiedzieć coś na pocieszenie, ale wychowała się w domu, w którym nikt tego nie robił. Trzydzieści dwa lata. Zabawne, jak wielu rzeczy nie potrafiła robić. - Rozmawiałam z policjantem, który był na miejscu wypadku - powiedziała, ponieważ podobnie jak Quincy'emu, najłatwiej było jej mówić o interesach. - Wykonał dobrą robotę. Uważam, że niczego nie przegapił. - Co z pasem? - Osoba kierująca... - zająknęła się, zszokowana obojętnością, z jaką wypowiedziała te słowa.