Mark był tak pewny swego, że sens jej zachowania w ogóle do niego nie dotarł. Nadal przyglądał się jej z peł¬nym wyższości uśmiechem. Furia Tammy sięgnęła zenitu. Miał jeszcze czelność się uśmiechać!

Tammy zaczęła masować bolące nadgarstki. Naprawdę trzymał ją bardzo mocno. - To prywatny list, nie będę ci powtarzać jego treści - odparła z irytacją. - Jak mam odeprzeć twoje zarzuty, jeśli nie wiem do¬kładnie, na jakiej podstawie oskarżasz moją rodzinę o spo¬wodowanie śmierci Lary? - naciskał. Nie znalazła na to odpowiedzi. Na szczęście w tym mo¬mencie rozległo się głośne pukanie do drzwi. - Proszę pani, czy wszystko w porządku? – Usłyszeli tubalny głos. - Zgłoszono nam, że ma pani kłopoty. Tammy obrzuciła zaniepokojonego Marka triumfalnym spojrzeniem i szybko otworzyła drzwi. Za nimi stało dwóch postawnych strażników. Ich spojrzenia powędrowały w stro¬nę Marka. - Czy ten mężczyzna panią napastuje? Już miała odpowiedzieć, że tak i pozwolić im wypro¬wadzić go na zewnątrz, gdy odezwał się za jej plecami: - Naprawdę musimy porozmawiać! To bardzo ważne. Odwróciła ku niemu głowę, i to był błąd. W jego oczach ujrzała zdumiewająco żarliwą prośbę. Zawahała się. - Dlaczego? - spytała nieufnie. - Ponieważ oboje jesteśmy rodziną Henry'ego i jedynymi osobami, którym zależy na jego dobru. Mnie naprawdę obchodzi jego los. I los mojego kraju. Ciąży na mnie ogrom¬ na odpowiedzialność - przekonywał z zapałem. - Zostawi¬my kogoś przy Henrym, a sami... - Nie! - zaprotestowała natychmiast. - Mamy go wyrzucić? - Ochroniarze niemal zacierali ręce. Tammy ponownie się zawahała. Nagle przypomniało jej się, jak na samym początku pomyślała sobie, że Mark ma twarz dobrego człowieka. Właściwie co jej szkodziło go wysłuchać? I tak nie mógł jej namówić do oddania Henry'ego, więc niczym nie ryzykowała. Nie pomoże ani siła, ani żaden podstęp. - Nie, jeszcze nie... - zadecydowała z ociąganiem spojrzała na Marka. - Dobrze, porozmawiamy, ale na mo¬ich warunkach. Zamówimy kolację tu, do pokoju, żebym mogła czuwać nad Henrym. - Odwróciła się do strażników i znowu pomasowała obolałe nadgarstki. - Jego Wysokość miewa swoje napady, ale generalnie stara się zachowywać jak cywilizowany człowiek. Chyba damy mu jeszcze jedną szansę, jak panowie myślą? Skoro obiecuje być grzeczny, niech zostanie. Książę gwałtownie wciągnął powietrze, ale Tammy nie dbała o to, czy go obraziła, czy nie. Należało mu się. - Rozumiem, że w razie czego mogę liczyć na pomoc panów? http://www.kon-krakow.pl I rzeczywiście. Przy deserze Dominik był już zawojo¬wany na amen. Tammy ponownie zagadnęła go, gdzie po¬dziali się Ingrid i Mark. - Pojechali do Renouys - wyjaśnił, tym razem chętnie. - Książę nie lubi zamku, a nam wszystkim zależy na jego obecności tutaj. Może panienka by go jakoś przekonała.... - Już próbowałam. Nie mam pomysłu, co mogłoby go skłonić do pozostania. - Ja też nie - przyznał. - Gdyby jednak panienka coś wymyśliła, wszyscy bylibyśmy bardzo wdzięczni. Po posiłku Tammy zbuntowała się. Skoro Mark pojechał robić to, co lubi, czyli projektować te swoje tamy, to ona też ma prawo zająć się pracą. Zostawiła śpiącego Henry'ego pod opieką pani Burchett, a sama poszła poszukać głównego ogrodnika. Otto był jeszcze starszy niż Dominik i ledwo mówił po angielsku, ale żywił taką samą miłość do drzew jak Tammy. Mimo trudności językowych już po pięciu minutach byli przyjaciółmi i zgodnie pochylali się nad planami, na których Otto rozrysował ogród swoich marzeń. Od dziesięciu lat nie mógł uzyskać pozwolenia na zrobienie czegokolwiek, więc tylko snuł wizje i przelewał je na papier. Projekt Ottona zachwycił Tammy. Z planami w ręku wy¬szli do ogrodu i w jakimś przedziwnie mieszanym języku omawiali zmiany, jakie należałoby przeprowadzić. Tammy zapomniała o całym świecie, o upływającym czasie, o kło¬potach, o wszystkim. - Ależ oczywiście, że na tej osi powinna być aleja! - wykrzyknęła z ogniem w głosie, gdy przystanęli na skraju starego parku. - Będzie wspaniały widok! - Gdyby książę pozwolił... Tylko machnęła ręką. - Oczywiście, że pozwoli. - A na co pozwolę? - za jej plecami odezwał się zna¬jomy głos. Odwróciła się i ujrzała między drzewami Marka, ubra¬nego w elegancki garnitur. Widziała go już i w stroju ksią¬żęcym, i w wieczorowym, i w zwyczajnych dżinsach - i za każdym razem było to samo. Za każdym razem na moment odbierało jej mowę z wrażenia. Wolała nie analizować, jakie były przyczyny tego faktu.

siedem... Nie, pomyłka! Trzydzieści siedem! Czego chcesz, nie przeszkadzaj mi! - Bankier był bardzo poirytowany. - No, czego chcesz? Mów szybko! Jestem bardzo zajęty!... - Czy chciałbyś mieć przyjaciela? - spytał spokojnie Mały Książę. - Przyjaciela? Po co? - odparł szybko Bankier. - Żeby czasem podzielił się z tobą tym, co posiada - znowu spokojnie odpowiedział Mały Książę. - Jaki przyjaciel?! A co on ma? Ma może jakieś gwiazdy? - zainteresował się nagle Bankier. Sprawdź Nie przypuszczał, że ona też go pragnie, nie spodziewał się tak płomiennej reakcji. Tammy przylgnęła do niego ca¬łym ciałem, rozpalając w nim taki płomień pożądania, ja-kiego nie czuł jeszcze nigdy. Był jak odurzony. Ich pocałunki stały się gorące, zachłanne, niecierpliwe. Dłonie Marka nie wiadomo jak i kiedy zsunęły się na ciepłe, krągłe piersi dziewczyny. Och, Tammy, jęknął w myślach z zachwytem, a może nie tylko w myślach, może jęknął na głos, niczego nie był już pewien. Poczuł, jak jej ruchliwe dłonie równie gorączkowo wyszarpują mu koszulę ze spodni, by móc bez przeszkód do¬tykać jego muskularnych pleców. Oszałamiała go świado¬mość, że ona również zachowywała się tak, jakby wreszcie znalazła swojego życiowego partnera. To niesamowite. Nie mógł w to uwierzyć. Teraz już nie było odwrotu, już nie miałby siły się wy¬cofać. Przez cały ten dzień trzymał się mocno w karbach, powtarzając sobie, że jeszcze tylko jeden wieczór i uda mu się uciec przed pokusą. Ale wystarczył jeden jej dotyk, by uleciało całe opanowanie, a wypracowana przez lata żelazna samokontrola znikła bez śladu. Serce waliło mu jak szalone, krew aż dudniła w uszach. Nie, to co innego... Przez dłuższą chwilę Mark nie mógł zrozumieć, co się dzieje, wreszcie do jego półprzytomnego umysłu przebiła się myśl, że to nie krew tak dudni, tylko ktoś puka do drzwi. Nie był w stanie pojąć, jakim cudem udało mu się wy¬puścić Tammy z objęć i odsunąć na przyzwoitą odległość. Wymagało to niemal nadludzkiego wysiłku z jego strony. Czuł się tak, jakby ktoś wydarł mu pół serca. W jej oczach mógł wyczytać dokładnie to samo. - Tammy, ja... - Wiem - wyszeptała z trudem i położyła doń na drżą¬cych ustach, jakby nie mogła uwierzyć w to, co się przed chwilą działo. - Wcale tego nie chciałeś. - Nie, ja... Ponownie rozległo się pukanie do drzwi. Mark odetchnął głęboko. - Proszę! Do jadalni zajrzała pani Burchett, wyraźnie zaciekawio¬na, czemu nie poproszono jej od razu. Jednak wystarczył jej jeden rzut oka na ich twarze, by domyślić się wszyst¬kiego.