– Gdzież to pan? – z przerażeniem spytała pątniczka, ale drzwi się zatrzasnęły.

Lecz czy to wystarczający powód, żeby zabić: podskakujące pod nim białe, ociężałe piersi, rozkrzyczane oczy, pijany rechot? Nóż wszedł gładko między żebra. Piersi jeszcze przez chwilę falowały, potem zaczęły dygotać, jakby chciały się wyrwać z ciała. Za wszelką cenę przeżyć, choć jak cała reszta skazane były na zagładę. Nie udało mu się zdusić dłońmi jej krzyku. Ale i tak nie zbudził żadnego z gości obskurnego maison de passe. To nawet nie hotel. Znacznie bliżej mu do licznych w okolicy Pól Elizejskich maisons publiques, zwanych nie mniej trafnie domami tolerancji. W nich ciągle ktoś krzyczy. Z rozkoszy albo z bólu. Odczekał kilka godzin. W rdzawej wodzie umył twarz i dłonie. Włożył koszulę i redin- 15/86 got. Zaciągnął krawat. Butów nie zdejmował. Spodni też nie, tylko je zsunął do kolan. http://www.ostomatologii.pl między Berthie a ich młodszą córką były napięte od zeszłego roku, kiedy to Kimberly oświadczyła, że zamierza studiować socjologię na Uniwersytecie Nowojorskim. W przyszłości chciała zostać agentem FBI. Jak ojciec. Wciągnął na siebie stare sportowe szorty i szarą koszulkę. Na ulicy przeniknął go ostry chłód poranka. Biegnąc, Quincy wciąż rozmyślał o krzyku umierającej dziewczynki i o jej niezłomnej wierze. I o swojej córce, i o tragedii, przed którą nie zdołał jej uchronić, mimo tylu lat starań, by świat był bezpiecznym miejscem. A potem zaczął myśleć o Rainie, jej podkrążonych szarych oczach i silnie zarysowanym, upartym podbródku. O tym, jak przyjmowała ciosy i znowu stawała do walki. Kiedyś wydawało mu się, że izolacja jest skuteczną ochroną. Koncentrując się wyłącznie na pracy, można zrobić coś dla ludzi, dla swojej rodziny. Słuchał, jak umierała trzynastoletnia dziewczynka, ale nie dotarło do niego znaczenie jej słów. Quincy miał już swoje lata, a mimo to ciągle się uczył. Biegł przez jakiś czas, czując na policzkach chłód czystego górskiego powietrza. W żyznej dolinie budził się piękny dzień. Quincy zrozumiał, dlaczego Rainie

człowiek całkiem bezbożny, nawet w świętą Wielkanoc do świątyni nie chodzi, ale pieniążki jego na miłą Bogu sprawę idą. Dama klasnęła w ręce. – Czytałam o lecznicy doktora Korowina! Piszą, że z niego prawdziwy cudotwórca od leczenia nerwowo-psychicznych rozstrojów. – Bardzo możliwe. Sprawdź hamulec. Na szczęście samochody zauważyły sygnał i w porę się zatrzymały. Niejasno zdawała sobie sprawę ze zdumionych min kierowców. Syreny policyjne na Main Street? Na Main Street nigdy nie słyszy się policyjnych syren. Jeszcze dobre dziesięć minut jazdy. Rainie naprawdę zaczęła się bać, czy zdążą... czy nie będzie za późno. Dwieście pięćdziesięcioro dzieci... – Przełącz na kanał trzeci – rozkazała Chuckiemu. – Każ sanitariuszom zaczekać. – Ale przecież są ranni... – Służby medyczne powinny czekać, aż zabezpieczymy miejsce przestępstwa. Takie przepisy. Chuck wykonał polecenie. – Połącz się z dyspozytorką. Niech sprowadzi tyle posiłków, ile się da. Na pewno chłopcy z okręgu i stanu już wiedzą. Musimy jakoś opanować ten bałagan... bierzemy każdą możliwą pomoc. – Umilkła, próbując przedrzeć się przez pokłady pamięci do zajęć sprzed ośmiu lat w