- Tylko jak mu to wytłumaczyć?

Przez chwilę stała bez ruchu, jakby czerpała siłę z jego mocnego ciała, po czym wyprostowała się i odsunęła. Puścił ją, ale... z dziwnym ociąganiem. - Jak to się stało? - spytała, starając się zapanować nad głosem. - Wypożyczyli bobslej i zjechali czarną trasą, wie pani, najtrudniejszą, przeznaczoną dla najbardziej doświadczo¬nych zawodników. Czysta głupota! Niestety, byli pijani. Znowu zrobiło się jej słabo i znów poczuła bolesny skurcz w żołądku. Lara, ty idiotko, coś ty zrobiła... Nie chciała o tym myśleć. Wolała myśleć o tym, że ksią¬żę ma przyjemny, aksamitny głos. - Byli? Ach, tak, przecież pański kuzyn... Naprawdę wyszła za pańskiego kuzyna? - Nie chce mi się wierzyć, że pani o niczym nie wie - oznajmił z nagłym gniewem. - Przecież matka musiała pani powiedzieć! - To ona wie? - Oczywiście. Sam po nią pojechałem i przywiozłem ją do Broitenburga na pogrzeb. No, to matka miała wspaniałą okazję, żeby się popisać. Isobelle Dexter de Bier w roli nieutulonej w bólu matki młodziutkiej księżnej musiała wypaść wspaniale. Z pewno¬ścią sprawiła sobie stosowną kreację, nie zapominając o czarnym welonie i koronkowej chusteczce, którą z dys¬kretną elegancją osuszała nieistniejące łzy. - Przyjechała sama? - Nie, z pani ojczymem. Ciekawe, z którym? Isobelle od dawna nie zawracała so¬bie głowy legalizowaniem swoich związków, może zresztą i dobrze. Gdy rodziła Larę, była zamężna już po raz czwarty... A teraz odstawiła cyrk na pogrzebie młodszej córki, nie powiadamiając o niczym starszej. Mark przypatrywał się jej ze zdumieniem. - Naprawdę pani matka nie skontaktowała się z panią? - Sądzi pan, że moja matka chciałaby przyznać się do córki, która przesiaduje na drzewach i chodzi tak ubrana? - Ogarnął ją taki smutek i ból, że nie miała siły dalej roz¬mawiać. Potrzebowała spokoju, żeby zebrać się w sobie. Wtedy będzie mogła stawić czoło nowej sytuacji. Dopiero wtedy. - Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, chciałabym teraz zostać sama. Proszę mi dać wizytówkę, skontaktujemy się jutro. - To niemożliwe, jutro wracam do Broitenburga, muszę więc dziś wieczorem być w Sydney. Mam te papiery ze sobą, możemy załatwić wszystko od razu. Złoży pani podpis i będzie pani miała tyle spokoju i samotności, ile tylko zapragnie. http://www.tom.edu.pl/media/ Spróbował sobie wyobrazić Ingrid, jak taszczy piłę łań¬cuchową i aż parsknął śmiechem. Co za absurd! Tymczasem Tammy nigdy nie sprawiała komicznego wrażenia, cokol¬wiek robiła. Teraz wyglądała na osobę wolną i szczęśliwą, która idzie do swoich zadań i nie zawraca sobie głowy ni¬czym innym. Obarczyła go opieką nad dzieckiem i wcale się tym nie przejmowała! Szła robić to, co lubiła, jakby w ogóle nie pamiętała już o Marku. A on stał w oknie i patrzył za nią... Gdy znikła między drzewami, poczuł dotkliwą pustkę. Nie umiał sobie z tym wszystkim poradzić. Nie miał do¬świadczenia z kobietami, które noszą piły łańcuchowe i chodzą po drzewach. Z kobietami, które zostawiają księcia z mokrymi pieluchami niemowlaka. Z kobietami, które po¬wodują, że człowiek częściej się uśmiecha. Nie miał doświadczenia z takimi kobietami jak Tammy. Ponieważ takie kobiety nie istniały. Tammy była jedna jedyna. Chciał ją znowu zobaczyć. Mógłby w ciągu dnia zabrać Henry'ego na spacer i niby przypadkiem zajść do lasu. Zo¬baczyłby, co ona robi... Nic z tego, przecież zaraz wyjeżdża. Wraca do siebie. Hm... Zawahał się i zerknął na bratanka. Henry spał smacznie, nieświadomy burz, jakie przetaczały się nad jego głową. Mark wzruszył się głęboko. Po raz pierwszy w życiu tego malca ktoś się z nim bawił, ktoś się do niego uśmiechał, ktoś go kochał. Henry po raz pierwszy musiał czuć się szczęśliwy i bezpieczny. Delikatnie dotknął maleńkiej piąstki, a chłopczyk przez sen zacisnął łapkę na jego palcu. Równie dobrze ktoś mógłby ogłuszyć Marka ciosem między oczy - efekt byłby niemal tak samo wstrząsający. Na moment odjęło mu oddech. Henry go kochał i potrzebował. Nie było mowy o żad¬nym wyjeździe. Teoretycznie Mark mógłby poprosić Madge o opiekę nad chłopcem, czuł jednak, że nie ma siły tego zrobić. Nie mógłby zawieść Henry'ego. Ale przecież wcale nie zależało mu na tym, żeby bratanek tak się do niego przywiązał! Wcale tego nie chciał! A czego chciał? Tammy.

zaniedbania wulkanów i skutków nie sprzątania ziaren baobabu. - Tego nie wiem - odparła szczerze Róża. - Może się okazać, że wulkany zaczną być niebezpieczne, a baobaby bardzo się rozplenią... - Ale jeśli się nie wybierzemy w Nieznany Czas, nigdy się nie poznam z... tobą odmienioną. - To prawda - przyznała Róża żywo poruszona myślą o możliwości poznania nowej siebie. I zaraz dodała: Sprawdź Ona też była szczęśliwa, chociaż po twarzy spływały jej łzy i kapały na otwartą gazetę. Miała rację. Dokonała wła¬ściwego wyboru. Tylko że to tak strasznie bolało... Gdy książę przyjechał, Tammy siedziała na drzewie. - Hej, masz gości! - zawołał z dołu Doug, po czym wycofał się z uśmiechem. Podejrzewał, że przyjdzie mu stracić najlepszego pra¬cownika, ale był gotów pogodzić się z tym. Miesiąc wcześ¬niej Tammy wróciła z Europy dziwnie milcząca i blada. Ze zbyt wieloma ludźmi w życiu pracował, by nie rozpoznać symptomów. Miłość. A ten przystojniak z dzieckiem na rę¬ku, który spytał go, gdzie może znaleźć Tammy, wyglądał jak przyczyna tej przypadłości, a jednocześnie lekarstwo na tę dziwną chorobę. - Cześć - powiedział beztrosko Mark, patrząc na huś¬tającą się ponad jego głową dziewczynę. To była inna polanka i inne drzewo niż poprzednio, ale ta sama cudowna kobieta, która znowu wisiała wysoko nad ziemią w swojej uprzęży i patrzyła na niego z góry. Zakręciło się jej w głowie, bynajmniej nie od wysokości. - Co ty tu robisz? - spytała łamiącym się głosem. Mark z uśmiechem posadził Henry'ego na miękkiej tra¬wie porastającej polankę. - Przepraszam cię na chwilę, ale muszę przedyskutować pewną sprawę z twoją ciocią - powiedział do malca, po czym podskoczył, chwycił najniższy konar eukaliptusa, na którym pracowała Tammy, i podciągnął się zwinnie. Zatkało ją na moment. - Co ty wyprawiasz?! - wykrzyknęła przestraszona. - Nie masz uprzęży! Może ci się coś stać! - Już mi się stało - odrzekł spokojnie, wspinając się wyżej.