przynajmniej teraz Rebecca słuchała go uważnie.

Była ładna. Drobna, sprytna, o delikatnej cerze, mogła się obejść prawie bez makijażu. Uśmiechała się, ale jej oczy pozostały poważne. – Nie wiem. Uważa, że ktoś go wkręca, chce mu wmówić, że Jennifer nadal żyje. – Sam ją zidentyfikował. – I wie o tym. – Hayes poczuł, że nadciąga ból głowy. – Nie wyglądał mi nigdy na gościa, który daje się wciągnąć w coś takiego. Gdyby ktoś go nabierał, waliłby w mordę. – Chyba że chce uwierzyć, że ona żyje. – Rozłożyła ręce. – Nie, żebym kiedykolwiek go rozumiała. Hayes przypomniał sobie dopiero teraz; przed laty Bentz romansował z Dawn. Chyba dawno jej już przeszło, choć, jeśli wierzyć plotkom, bardzo przeżyła rozstanie. – W każdym razie rozmawiałam dzisiaj ze znajomymi sióstr Springer. Znalazłam nawet ich chłopaków. Obaj oczywiście mają alibi, ale chłopak Lucy, Kurt Jones, jest notowany. Nic poważnego, tylko narkotyki. Na ulicy mówi się, że handluje. – Pokręciła głową. – Drobny diler. Nie sądzę, by to był on. – I mało prawdopodobne, żeby miał coś wspólnego z siostrami Caldwell. – Teoretycznie jest w odpowiednim wieku, ale nie wydaje mi się, żeby pasował do profilu. Bledsoe usłyszał końcówkę rozmowy – akurat wchodził do pokoju. – Nie, nie mówcie, rozmawiacie o moim ulubieńcu, naszym ekskoledze Ricku. – Skrzywił się. – Można się było spodziewać, że wyskoczy jak diabeł z pudełka, kiedy http://www.wpstom.pl/media/ – Mamy duży problem – zaczęła zaczepnym tonem. – Coś jest nie tak z tym biletem. Jeśli polecę przez Cincinnati, nie zdążę na kolację przedślubną kuzynki w Savannah. Muszę lecieć bezpośrednim lotem. – Nie wydaje mi się, byśmy mieli bezpośrednie loty do Savannah, ale zaraz to sprawdzę. – Reprezentantka linii lotniczych już uderzała palcami w klawiaturę. Bentz, przestępując z nogi na nogę, rozglądał się po zatłoczonym terminalu. Omiatał wzrokiem tłumy ludzi z walizkami, torbami, plecakami. Nastolatek dźwigał futerał z gitarą starsi panowie taszczyli torby golfowe. Przy drzwiach pracownik lotniska pchał wózek inwalidzki, mijał samotnie stojącą kobietę, która z uwagą studiowała tablicę przylotów i odlotów. Piękna, znajoma twarz. Bentz znieruchomiał. Jennifer. Jak dwie krople wody. Nawet o tym nie myśl.

wiedziałaś o tym, prawda? Jennifer spokojnie gnije sobie w grobie, chyba że już ją wykopali. Oczywiście, że to ona. Ta wredna suka owinęła sobie Bentza dokoła palca. Kochał ją, rozumiesz? Miał na jej punkcie obsesję, a to była dwulicowa szmata! Okropne. Zdradzała go, i to w kółko, zdradzała go, do cholery, a on ją kochał. – Dygotała z wściekłości, ale nie przestawała montować statywu. – Nawet gdy go zdradziła z jego własnym bratem, księdzem! Ojcem jej dziecka! A on i tak wziął ją z powrotem! Masochista! Sprawdź - Będą nam potrzebne nazwiska. - Oczywiście... ale... on... on prowadził interesy w mieście. Niektóre z nich zakończyły się fiaskiem. - Głowa jej pękała, jakby nagle mózg przestał mieścić się w czaszce. - Cierpiał na depresję? - Josh? Na depresję? Nie wiem. Byliśmy... byliśmy w separacji... ale przecież na pewno to już wiecie, skoro tutaj jesteście. Nie mieszkaliśmy... nie mieszkaliśmy razem od jakichś trzech lat. - Cała zdrętwiała, próbowała zachować spokój. Bez powodzenia. Nagle zrobiło jej się słabo... ciemno przed oczami. - Proszę usiąść, pani Bandeaux. - Dobiegł ją daleki głos. Kobieta chwyciła ją za ramiona i zaprowadziła do salonu. Caitlyn miała nogi jak z waty. - Mój mąż... chciał wystąpić o rozwód. - Gdyby tylko udało jej się zachować spokój do odjazdu policji, gdyby tylko dali jej czas na zastanowienie się. Pozwoliła posadzić się na kanapie. - A pani? - Co ja? - Czy chciała pani rozwodu? - Nie wydaje mi się, żeby mogła teraz na to odpowiedzieć - powiedziała cicho policjantka. Ale Caitlyn chciała odpowiedzieć. Chciała mieć już to przesłuchanie za sobą, jak najszybciej. - Ja... ja myślałam, że znów możemy być razem, ale... - Poczuła łzę na policzku. Josh. Nie żyje? Zdrowy, energiczny, chwytający życie za jaja, Josh? Nie... nie mogła uwierzyć. To niemożliwe. Rozpłakała się na dobre. Ktoś, pewnie ta kobieta, podał jej chusteczkę, stłumiła szloch, ale łzy wciąż spływały strumieniami po twarzy. - Czy miał kłopoty finansowe? - Nic mi nie wiadomo. Nic konkretnego. - Ale zawsze brakowało mu pieniędzy. Zawsze cierpiał na chwilowy brak gotówki, zawsze przecież pożyczał od ciebie. - Czy był z kimś związany? Wiedziała, że o to zapytają. Nie wiedzieć czemu wspomnienie niewierności męża przywróciło jej zdolność logicznego myślenia. - Tak - przyznała i poczuła ból. Czym innym było żądanie rozwodu, a czym innym afiszowanie się z kochanką. - Nazywa się Naomi Crisman. - Jak ją poznał? - Nie jestem pewna, ale myślę, że spotkali się na jakiejś imprezie dobroczynnej. - Powoli przychodziła do siebie, złowieszcza ciemność rozpływała się. - Josh jest... był filantropem. - Zobaczyła, jak policjanci wymieniają się spojrzeniami, i nagle zdała sobie sprawę, że przyjechali tutaj nie tylko, żeby przekazać złe wieści, ale żeby wyciągnąć od niej informacje. - Zna ją pani? - Ona spotykała się z moim mężem, detektywie - powiedziała i pociągnęła nosem, opłakując męża, który jej nie kochał. - To nie sprzyja nawiązywaniu przyjaźni. - Potarła oczy i wyczuła bandaże ukryte pod rękawami bluzy. - Dziękuję, że przyszliście powiedzieć mi o mężu... Będę chciała go zobaczyć, jeśli to możliwe... ale zadajecie mi tyle pytań, a wspomnieliście, że to może być morderstwo, prawda? - Nie mamy jeszcze pewności. - Czy jestem podejrzana? - Wydawało jej się to nieprawdopodobne, ale patrząc na 22 nieruchome twarze policjantów, wiedziała już, że jest na liście podejrzanych. To było niedorzeczne. Absurdalne. - Jak zginął mój mąż? Dostrzegła pewne wahanie. - Wciąż był moim mężem - zauważyła z nagłą złością. Chciała się na kimś wyładować. Na kimkolwiek. Choćby na tych wścibskich ludziach nachodzących ją w domu i przynoszących okropne wieści. - Sądzę, że mam prawo wiedzieć. Detektyw Morrisette skinęła głową. - Możliwe, że pani mąż sam odebrał sobie życie, ale tak jak mówiliśmy, nasuwa się wiele pytań i wciąż nie znamy odpowiedzi. Znaleźliśmy go w jego gabinecie. Miał pocięte nadgarstki. Skuliła się. Znów zobaczyła Josha leżącego na biurku. Skąd wiedziała? - Samobójstwo - wyszeptała z niedowierzaniem Caitlyn i pomyślała o nacięciach na własnych nadgarstkach. - Niemożliwe. Nie zrobiłby tego. - Potrząsała głową, próbując odegnać od siebie obraz Josha wykrwawiającego się na śmierć. - On... on użyłby broni albo włączył silnik w zamkniętym garażu i zatruł się spalinami, albo... - Zamilkła, zauważywszy, że słuchają jej z wielką uwagą. - Albo? - zapytał Reed. - Nie wiem. Nie naciskał, ale jego spokojne oczy mówiły: Oczywiście, że wiesz. Żyłaś z tym facetem. Znałaś go. I to ty mogłaś go zabić. Rozwodził się z tobą. Dybał na twoje pieniądze. Miał inną kobietę. Groził ci pozwem o spowodowanie śmierci dziecka. Do tego cała ta krew w sypialni. Ale nie, o tym policjanci nie wiedzą. Przynajmniej na razie. - Jeśli już państwo skończyli, myślę... chciałabym się położyć. - Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, to chcielibyśmy zadać jeszcze kilka pytań - naciskała Morrisette z cieniem uprzejmego, choć Caitlyn była pewna, że nieszczerego uśmiechu. - A potem sobie pójdziemy. Zadali kilka ogólnych pytań na temat Josha, jego rodziny i interesów, o których Caitlyn niewiele wiedziała, a potem wstali gotowi do wyjścia. - Jeszcze tylko jedno pytanie - powiedział Reed. - Gdzie pani była ostatniej nocy? Zastygła. - Byłam poza domem. - Całą noc? O Boże! - Wyszłam około wpół do dziewiątej lub o dziewiątej, a wróciłam koło północy. Nie wiem dokładnie - przyznała, czując na sobie nieustępliwe, świdrujące spojrzenie Reeda, który starał się wyłowić najmniejsze kłamstwo. - Czy była pani wczoraj u męża? Zrobiło jej się słabo. - Nie, tak jak mówiłam, byliśmy w separacji - odpowiedziała, powtarzając sobie, że te przerażające obrazy to tylko sen. Więc czemu były tak realne? Czemu akurat Josh leżący na biurku z zakrwawionymi nadgarstkami? - Czy potrzebuję adwokata? - zapytała zaskakująco ostro. - Po prostu próbuję się dowiedzieć, co zaszło wczorajszej nocy. Ja też! - Kiedy już się to panu uda, proszę i mnie poinformować - powiedziała, czując jak oblewa ją fala gorąca. 23 - Oczywiście - wtrąciła się Morrisette. Rzuciła swemu partnerowi ostrzegawcze spojrzenie. - Wolałabym, żeby nie była pani sama - powiedziała, delikatnie dotykając jej ręki i niechcący uciskając rany. Caitlyn zacisnęła zęby z bólu. Ostatnia rzecz, której pragnęła, to być teraz z kimś. No, może poza Kelly. - Mogę zadzwonić do którejś z moich sióstr lub do brata. - Obiecuje pani? - Tak. Dam sobie radę. - Kłamczucho! Nigdy nie dajesz sobie rady! Reed popatrzył sceptycznie, ale policjantka spojrzała na niego surowo, dając mu do zrozumienia, żeby nie protestował. Marszcząc brwi, Reed zatrzasnął notatnik. - Moglibyśmy zadzwonić w pani imieniu. Do kogoś z rodziny. - Podrapał się w brodę i zamyślił, patrząc przez okno na wiszący na magnolii, wolno obracający się karmnik dla ptaków. Na cienkiej gałęzi siedział kardynał, skubiąc zawzięcie malutkie nasionka. - Będzie pani kogoś potrzebowała. Gdy wyjeżdżaliśmy, w domu pani męża pojawiło się już kilku dziennikarzy. Serce jej zamarło. - Dziennikarze? - Szybko zorientują się w sytuacji i przyjadą tutaj - zauważył trzeźwo. - Cudownie. - Spotkanie z policją było już wystarczająco trudne; nie wyobrażała sobie rozmowy z prasą. Nie teraz. - Na pani miejscu nie rozmawiałbym z nimi. Nie ma obawy. Detektyw Morrisette przytaknęła i założyła okulary. - Potrafią być okropni. Niech pani pozwoli nam do kogoś zadzwonić. Do przyjaciółki, siostry czy brata. Nie powinna pani zostawać teraz sama. - Nie, wszystko w porządku... - Idiotyczne zdanie. Już nigdy nic nie będzie w porządku. I pewnie nigdy nie było. Josh nie żyje, sypialnia ledwo doszorowana z krwi i do tego ten sen... Czy to był sen? Gdyby tylko mogła dodzwonić się do Kelly. Może ona wie, co się u diabła stało zeszłej nocy. Zmusiła się do uprzejmego, ale smutnego uśmiechu. - Zadzwonię do brata, do Troya. Pracuje w centrum, w banku. - Gdy odprowadzała ich do drzwi, na twarzach policjantów malował się sceptycyzm. - Jest sobota - zauważył Reed. - Banki są chyba nieczynne. - Ale nie Montgomery Bank and Trust - powiedziała, spoglądając na zegar. Będzie czynny jeszcze przez kilka godzin. Takie zasady wprowadził jej dziadek wiele lat temu. - Mogę zadzwonić do brata. Dam sobie radę. - Sama nie wierzyła w to, co mówi. - Pozbieram się, potrzebuję tylko trochę czasu. Wydawało się, że Reed chce coś jeszcze powiedzieć, ale dostrzegł, że Morrisette szybko potrząsa głową, więc ugryzł się w język. Caitlyn patrzyła za nimi przez chwilę. Zaskrzypiała stara brama. Oskar wypatrzył kota sąsiadów czającego się na gałęzi sasafrasu i zaczął ujadać jak wściekły. Zanim udało mu się wybiec, Caitlyn przekręciła zamek i oparła się o chłodne drzwi. Musi się dowiedzieć, co wydarzyło się zeszłej nocy. Josh nie żyje. Nie żyje. Prawdopodobnie zamordowany. A ona nawet nie może przysiąc, że tego nie zrobiła. 24 Rozdział 4 Dzisiejszego ranka duchy wciąż były niespokojne. Złe. Kpiące. Syczały, miotając się w ciemnościach. Tak jak przez całą noc. Ich niespokojne ruchy nie pozwalały Lucille spać, prześladowały ją, atakowały jej umysł, gdy tylko udało jej się na moment zasnąć. Pojawiły się koło północy, wzdychając w gałęziach dębów i poruszając girlandami hiszpańskiego mchu. Zjawy szemrały przy starym kole młyńskim, które obracało się, skrzypiąc, napędzane strumieniem płynącym przez sad. Chowały się za krokwiami na drugim piętrze wspaniałej, starej, podupadającej już rezydencji, za oknem Lucille. Myślała, że odejdą wraz z ciemnością, gdy nadejdzie świt. Myliła się. Nękały ją nawet teraz, gdy sprzątała szeroki ganek Oak Hill, posiadłości Montgomerych. Wymiotła z kąta gniazdo pająków przypominające kłaczki waty. - Hej, wy tam, zabierajcie się stąd. Idźcie sobie, zostawcie mnie - wymruczała i zacisnęła usta, obserwując syna ogrodnika obcinającego zwiędłe kwiaty róż. Nie spojrzał na nią spod daszka swojej czapki, ale wiedziała, że ją usłyszał. Musiała być ostrożna. Chociaż niektórzy myśleli, że jest trochę stuknięta, że dotknęło ją szaleństwo Montgomerych, Lucille była zupełnie normalna. Nawet normalniejsza niż inni ludzie. Tylko, jak klątwa, ciążyła na niej zdolność słyszenia głosów zmarłych. A ten stary, dwupiętrowy dom z kryształowymi szybami w oknach, kryształowymi żyrandolami i ceglanym gankiem był nawiedzony. Znała imiona wielu z tych duchów, nieraz widziała je na walących się nagrobkach. Niektóre z tych złych, bezcielesnych zjaw to dusze niewolników zmarłych ponad sto lat temu, były też dusze dzieci, biedne małe duszyczki, którym nie dane było dorosnąć. Jedną cechę miały wspólną - wszystkie te złe istoty urodziły się z domieszką krwi Montgomerych w żyłach. Chciała tylko, żeby się uciszyły. By wśliznęły się z powrotem do grobów, tam gdzie ich miejsce. Ale one nie mogły, bo coś okropnego, coś bardzo złego stało się wczoraj w nocy. Lucille nie wiedziała co. Jeszcze nie wiedziała. Otarła czoło rąbkiem fartucha i spojrzała na długi podjazd, jakby spodziewając się posłańca złych wieści, choćby samego szatana. Ale późny poranek był zwodniczo spokojny. Zbyt spokojny. Głosy w głowie nie zagłuszyły szumu płynącej wody ani brzęczenia owadów. Zamiatała wokół kwietników z terakoty, w których kwitły obficie petunie i nagietki, sprawdziła, czy na palmie nie ma szkodników, i wsłuchała się w skrzeczące głosy. Lucille je słyszała, podejrzewała nawet, że inni też je słyszą; jednak za bardzo się boją, aby przyznać, że duchy zmarłych naprawdę istnieją. Caitlyn... na niej to dopiero ciążyła klątwa, biedne dziecko. Jak na jej babce Evelyn... kolejna umęczona dusza. Machając miotłą, Lucille szybko nakreśliła na piersi znak krzyża, nawet na moment nie wypadając z rytmu. Mogłaby się założyć o miesięczne zarobki, że Caitlyn też słyszy głosy, że słyszy w głowie szepty zmarłych. Tak jak Evelyn. Przerwała zamiatanie. Nadstawiła uszu. Warczała kosiarka, ogrodnik ścinał trawę przy stajniach. Piszczała wiewiórka siedząca na dębie, a z daleka dochodził szum samochodów, i mimo tych wszystkich hałasów, Lucille wciąż słyszała głosy duchów - ciche i pełne złości. Czuła, jak się ruszają, wirują, mącąc gorące powietrze, które owiewało jej policzki. Zło wydawało się zbliżać, nie potrafiła go jednak nazwać; nie wiedziała, skąd przychodzi. 25 Zaczęło się zeszłej nocy. Poszła spać jak zwykle o jedenastej. Wcześniej podała pani Bernedzie ostatnią dawkę leków i trochę ciepłego mleka z miodem. Kiedy Berneda zasnęła i zaczęła chrapać, Lucille zaciągnęła zasłony wokół łóżka i po cichu opuściła pokój. Weszła tylnymi schodami na drugie piętro; wdrapując się po wąskich stopniach, czuła w kolanach artretyzm i zasapała się z wysiłku. Robiła się za stara i za gruba na ciężką pracę, i chociaż dobrze jej płacili i kochała rodzinę Montgomerych jak własną, wiedziała, że wkrótce pójdzie na emeryturę i być może zamieszka wtedy na Florydzie ze swoją siostrą Mabel. Ale dopiero po śmierci Bernedy Montgomery. Lucille obiecała mężowi Bernedy, że będzie zajmować się jego żoną do końca jej dni. Z błogosławieństwem łaskawego Boga, dużymi dawkami silnych środków przeciwbólowych, kieliszkiem brandy co noc, rozrusznikiem pilnującym regularnego bicia zmęczonego serca, Lucille zamierzała dotrzy-mać przysięgi złożonej Cameronowi Montgomery’emu, chociaż okazał się sukinsynem, jakich mało. Ale żadne z dzieci Bernedy nie było w stanie zająć się schorowaną matką. Wszystkie myślały, że rozrusznik serca i tabletki nitrogliceryny jeszcze długo będą trzymać matkę przy życiu, ale Lucille wiedziała swoje. Śmierć wzywała Bernedę Montgomery, a kiedy już zaczęła przyzywać swą ofiarę, nijak nie można było suki powstrzymać. Podniosła szufelkę, prychnęła i popatrzyła na gorące słońce leniwie przemierzające bezchmurne niebo. Tyle dzieciaków i wszystkie nic niewarte. Ale kimże była, żeby krytykować? Tak jakby jej własna córka była dużo lepsza. Nie, Marta, niech Bóg błogosławi jej nieczułe serce, należała do pokolenia, które robiło tylko to, na co miało ochotę. Zajmowała się swoimi sprawami, nie oglądając się za siebie. Nawet teraz. Miała odwiedzać Lucille, ale nigdy nie przyjeżdżała. Podobno chodziła z jakimś ważnym gliną o nazwisku Montoya z Nowego Orleanu, ale musiało się to rozle-cieć, skoro dzwonił tutaj, szukając jej. Na tym polegał problem z Martą. Była dziwna. Ale przecież to nic nowego. Lucille spędziła ponad trzydzieści lat na rozpamiętywaniu swoich nieprzemyślanych decyzji. Nawet teraz czuła się winna wobec swojej jedynaczki, dręczyły ją wyrzuty sumienia. Kochała Martę całym sercem i była dla niej jedynym wsparciem od czasu, gdy ta skończyła pięć lat. Czasami jednak wydawało się, że zło zwycięża. Można by oczekiwać, że wśród tych wszystkich dzieci, które Berneda i Cameron Montgomery wydali na świat, chociaż jedno wykaże się wystarczającą przyzwoitością. Lucille wysypała zawartość szufelki przez poręcz, na kupkę śmieci piętrzącą się pod grubymi pędami wisterii. Jaki los czeka wszystkich potomków Montgomerych? W ich żyłach krąży zła krew. Marny los i tyle. Spojrzała na szklany dzbanek z herbatą, stojący na balustradzie w promieniach słońca. W bursztynowym płynie pływały i wirowały herbaciane torebki, jak martwe ciała w ciepłym morzu. W głębi domu usłyszała dzwonek telefonu. Serce jej na chwilę zamarło. Nikt nie musiał jej mówić, że to złe wieści. - Uporządkujmy fakty. - Troy powiesił marynarkę na oparciu krzesła w kuchni Caitlyn. - Josh nie żyje. Mogło to być samobójstwo albo morderstwo. Policja wciąż się nad tym zastanawia. Wszystko do tej pory się zgadza, tak? 26 - Tak. - Caitlyn nalała świeżej wody do miski Oskara, mając nadzieję, że nie wygląda na tak wyżętą, jak się czuje. Zadzwoniła do brata i zostawiła mu wiadomość zaraz po wyjściu policji. Zjawił się dwie godziny później, jak tylko odsłuchał jej wiadomość, oddzwonił i utorował sobie drogę przez tłum reporterów krążących przy frontowej bramie. Wyglądał raczej na wkurzonego niż zasmuconego śmiercią szwagra. Tak jak przewidział detektyw Reed, ekipy telewizyjne i reporterzy lokalnych gazet pojawili się wkrótce po odjeździe policji. Dzwonili do drzwi, a kiedy Caitlyn nie otwierała, zajęli pozycje na chodniku przed domem. Kamerzysta filmował stojącą przed bramą domu szczupłą kobietę w eleganckiej fioletowej bluzce z czarną apaszką. Poczuła ucisk w żołądku. Znowu. Żadnych kamer. Żadnych reporterów. Żadnych pytań o intymne szczegóły z jej życia. - Nie potrafią powiedzieć, czy sam się zabił, czy ktoś mu w tym pomógł? - zapytał Troy, a jego wibrujący głos sprawił, że wróciła do rzeczywistości. Boże, musi się pozbierać; nie pozwoli, żeby ktokolwiek, nawet Troy, dowiedział się o jej lękach. - A... tak, znaczy... Jestem pewna, że potrafią. To tylko musi potrwać. Troy prychnął pogardliwie. - Najlepsi w Savannah. Nic im nie powiedziałaś, prawda? - Nieustępliwe, niebieskie oczy przyglądały jej się badawczo, szukały jakiejś skazy, kłamstwa. - Nie mogłam. Ja nic nie wiem. Poza tym, że na piętrze było pełno krwi. Cholernie dużo krwi. To nie była krew Josha. Nie mogła być! Caitlyn osunęła się na krzesło wyczerpana i śmiertelnie przerażona. - Ale na pewno jesteś jedną z głównych podejrzanych. - Troy zmarszczył brwi. Stał wyprostowany jak struna, szerokie ramiona, wąskie biodra, ciemne włosy, tylko na skroniach pojawiło się kilka siwych pasemek. Miał trzydzieści trzy lata i był w świetnej formie. - Wszyscy wiedzą, że Josh miał romans i zamierzał się z tobą rozwieść. - Jak to miło z twojej strony, Troy - mruknęła. - Nie owijasz w bawełnę. - Właśnie. Znalazłaś się w trudnej sytuacji. - Ja? - zapytała. - Co chcesz powiedzieć? Że zabiłam Josha? - Oczywiście, że nie. Wciąż była wzburzona. - Wiesz, przydałoby mi się trochę wsparcia. To był fatalny dzień i jeszcze się nie skończył. - W jej oczach błysnęły łzy. Ale nie podda się. Oskar, czując nadchodzącą awanturę, wśliznął się na swoje ulubione miejsce pod stołem. Troy stał zapatrzony na ogród, pobrzękując kluczami. - Przepraszam. Nie... nie nadaję się na psychoterapeutę. - Nie ulega wątpliwości. - Ale musisz spojrzeć prawdzie w oczy i przyznać, że bez wątpienia jesteś podejrzana. - Przeczesując palcami włosy, westchnął jak człowiek mocno zmęczony życiem. Tak jakby los ostatniego żyjącego mężczyzny z klanu Montgomerych był czasami nie do udźwignięcia. - Może powinnaś wyprowadzić się na jakiś czas. - Ale to jest mój dom. - Wiem, wiem, ale może byłoby lepiej, gdybyś wyjechała teraz z miasta, zatrzymała się u mamy w Oak Hill. - Chcesz powiedzieć: ukryła się? - Tego nie powiedziałem. 27